Base Camp, Bangladesz i kilka highlightsów

Posted in Bez kategorii with tags , , , , , , , , , , on 23 sierpnia, 2013 by wstronemarzen

Kto jeszcze nie widział niech zobaczy kolejne wideo

Mt. Everest Base Camp Trek

Bangladesz

Mały zlepek

Wszystkie filmiki dostępne również w Menu w zakładce WIDEO

Nowe wideo

Posted in Bez kategorii on 5 marca, 2013 by wstronemarzen

Witam,
zapraszam do obejrzenia dwóch nowych filmików z wyprawy

Indie

oraz

Nepal część pierwsza

Fakt, trochę późno, ale wychodzę z założenia lepiej późno niż później. Njoy!

PS
Kto żyw i w miarę sprawny niech wpada do Gdyni na Kolosy. Szykuje się spora dawka podróżniczych emocji
http://www.kolosy.pl/

Pozdrawiam
W.

Wejście na Bromo – wideo

Posted in Bez kategorii on 15 września, 2012 by wstronemarzen

Zapraszam wszystkich do obejrzenia na YouTube filmiku z wejscie na wulkan Bromo.
Historia która całej naszej trójce zostanie w pamięci do końca życia

Wejscie na Bromo

Ekwador, Kolumbia, Wenezuela i Brazylia czyli w drodze na samolot do domu…

Posted in Bez kategorii on 8 Maj, 2012 by wstronemarzen

Skończył się Dakar, powoli za oknem zamiast rozległej pustyni zobaczymy potężne góry i mnóstwo zieleni. Właśnie opuściliśmy Peru i dotarliśmy do Ekwadoru. I tutaj tak naprawdę powoli zaczynamy przegrywać walkę z czasem. Przed nami jeszcze kilka tysięcy km do Rio a czas płynie nieubłaganie. Ostatnie podrygi stopa przynoszą jeszcze efekt ale to tylko w Ekwadorze. Udaje się złapać ciężarówkę na całą nocą,  którą z granicy z Peru  docieramy do samej stolicy Ekwadoru – Quito. Tutaj zatrzymujemy się na noc u jednego z chłopaków który zabrał nas na stopa. Opowiada nam trochę o tym pozytywnym kraju (to tutaj mieszkają jedni z fajniejszych ludzi w całej Ameryce) a także zabiera do centrum miasta. Niestety dla nas, pogoda nam nie sprzyja a spacer w deszczu sprawia że miasto wygląda mało atrakcyjnie. Jedynie dzielnica rozrywkowa pokazuje jak tu fajnie, jak wesoło i że dużo się dzieje.

Z Quito przez kolejne góry ruszamy w kierunku Kolumbii. Ciągle próbujemy stopa ale jest co raz trudniej, ludzie sprawiają wrażenie jakby w ogóle z czymś takim się wcześniej nie spotkali a my już chyba mocno zmęczeni marzymy tylko o tym by jak najszybciej pokonać kolejne tysiące kilometrów. Co raz częściej zmuszeni jesteśmy wspomagać się autobusami, gdy kilka godzin stania przy drodze nie przynosi żadnego efektu. I tak będąc już w Kolumbii przytrafia nam się dość dziwna historia ale ukazująca poniekąd to z czego głównie ten kraj słynie, szczególnie gdy słyszy się o nim w mediach. Wszystko dzieje się późnym wieczorem w małej miejscowości Chachagui, kiedy to próbujemy złapać jeszcze jakiś stop na noc. Wtedy do skrzyżowania koło którego stoimy podjeżdża pick – up, a w środku siedzi 4 mężczyzn.  Podchodzimy do nich zapytać o stopa lecz Ci szybko nas spławiają jednak na owej krzyżówce stoją jeszcze dobre 15-20min. Wszystkie auta omijają ich nawet nie próbując zatrąbić co wydaje się być logiczne kiedy dojrzy się czym akurat przez ten czas owa czwórka się zajmują. A mianowicie pochłania ich rozkładanie broni… Gdy już ruszają dalej zatrzymują się na naszej wysokości a w aucie otwierają się szyby natomiast facet trzymający gnata w ręku wita nas słowami: „ You fucking me?” , ku ich zdziwieniu ( i chyba ku zdziwieniu samemu sobie) nie uciekamy, nie jesteśmy przerażeni a wręcz przeciwnie z uśmiechem na twarzy, rękoma w kieszeni w ich kierunku leci równie sowita wiązanka tyle że z ust Tomka. „Gangsterzy” chyba będąc w dużym szoku a może po prostu oprócz 3 wypowiedzianych słów z angielskim będąc mocno na bakier, zastygają na dłuższą chwilę po czym odjeżdżają bez słowa a my cieszymy się że nie musieliśmy się zaprzyjaźniać z żadną z kul obecnych w tej spluwie… Teraz wpadamy do Bogoty, którą zwiedzamy w jedną ze słonecznych niedzieli. Udaje nam się odwiedzić kilka muzeów i choć z natury po muzeach nie chodzimy to jedno o policji było naprawdę ciekawe. Szczególnie piętro poświęcone Pablo Escobarowi gdzie można było zobaczyć m.in. jego Harleya czy srebrne pistolety, jak również posłuchać trochę historii o jego życiu.

Z Bogoty ruszyliśmy w kierunku Wenezueli. Odwiedziliśmy tam m.in. Caracas i Bolivar. Miasteczka całkiem przyjemne, jednak Wenezuele będziemy zawsze pamiętać jako kraj pięknych kobiet i wielkich taksówek. Niestety brakło nam tu czasu żeby odwiedzić m.in. najwyższy wodospad świata – Angel, no ale co zrobić podczas tak długiej podróży nie da się zobaczyć wszystkiego. Z Wenezueli ruszamy do Brazylii i trzeba przyznać, że to dość zimna podróż bo mimo że za oknem upał to w nocy w autobusach chodzi klimatyzacja która powoduję wręcz niewyobrażalne jego wychłodzenie.

W końcu udaje się dotrzeć do Brazylii, czyli ostatniego z zaplanowanych krajów a to oznacza że do domu co raz bliżej. Tutaj na początku nawet udaje się złapać kilka stopów a niektórzy ludzie zafascynowani naszą podróżą zabierają nas na obiady czy kolacje. Jednak od Boa Visty podróżujemy już tylko autobusami ma na to wpływ nie tylko czas ale i historia z jednym z tirów jaka nam się przytrafia. Tir którego kierowca okazuje się być pijany a który zabiera nas na stopa już po ok. 4km wypada z drogi i tylko cudem unikamy zderzenia z drzewami rosnącymi na poboczu. Jest to na tyle drastyczne doświadczenia że na kilka dni przed powrotem do domu nikt nie zamierza igrać ze śmiercią i przesiadamy się w autobusy. Docieramy tak do Manaus czyli środka Brazylii miasta pośrodku Amazonii gdzie korzystamy z gościnności polskich księży misjonarzy – ks. Grzegorza i ks. Jarosława ( a do których namiary dostaliśmy  od ks. Marcina z wspaniałej ekipy dakarowej). Spędzamy tutaj 3 dni w oczekiwaniu na łódkę do Porto Velho. Mamy okazję troszkę odpocząć i dobrze pojeść bo księża co chwile zabierają nas na pyszne kolacje i obiady. Hitem staje się pyszny deser – asai z amazońskich jagód czy pizzernia gdzie płaci się za wejście i przez cały wieczór przynoszonych jest ok. 30 rodzajów pizzy z takimi fantazjami jak np. pizza z białą czekoladą 😉  Po 3 dniach możemy podziękować za niesamowitą gościnność i ruszać dalej.

Łódka z Manaus do Porto Velho płynie 5 dni. Obowiązkiem każdego jest posiadanie hamaka na którym spędza się większość czasu. Na łódce jest ich ok. 150 adekwatnie do ilości osób. 3 posiłki dziennie, miejsce na prysznic (oczywiście woda z rzeki;p) i to chyba na tyle wygód. Ale to fajne doświadczenie, szybko łapiemy kontakt z ludźmi choć nie mówiąc po portugalsku nie jest to łatwe. Spływ rzeką jest trochę jak rejs tyle że środkiem lasu. Ciekawym miejscem jest spotkanie wód gdzie do Amazonki wpada Rio Negro i przez pewien czas dwie rzeki o różnych kolorach wody wpłyną obok siebie wyraźnie oddzielone. Czasem czas umilają delfiny skaczące obok łódki a czasem po prostu gra w karty. Po 5 dniach docieramy do Porto Vhelo, gdzie jeszcze raz staramy się złapać jakiś stop. Jednak okazuje się to dość trudne ze względu na dość rygorystyczne przepisy dla kierowców tirów. Spędzamy po 3 dni na dwóch różnych stacjach benzynowych śpiąc m.in. na pace jednego z tirów czekających na transport czy w opuszczonej chłodni. Kierownicy stacji dbają o na jak mogą (dostajemy m.in. talony na obiady ) lecz największą atrakcję stanowimy dla młodych dziewczyn tu pracujących( w Brazylii na stacjach pracują w zdecydowanej większości dziewczyny których zadaniem jest nie tylko nalewanie benzyny ale również przy okazji mycie samochodów).

W końcu zmuszeni dotrzeć do Rio bierzemy kolejny autobus tym razem z Vilheny do Sao Paulo a potem do samego Rio a na całą podróż potrzebujemy ok. 50h, więc jest czas na przemyślenia i powolne oswajanie się z myślą że już nie długo będziemy w domu. W Rio również dzięki ks. Marcinowi trafiamy do kolejnych księży misjonarzy. Ks. Jarek u którego się zatrzymujemy sprawia że te ostatnie dni podróży stają się nad wyraz atrakcyjne. Pierwszego dnia sami wybieramy się na miasto i oprócz piwkowania na Copacabanie mamy okazje przekonać się jak wygląda karnawał na ulicach tego gorącego miasta. Następnie dostajemy od księży dwa super prezenty. Pierwszy to bilety na pociąg na górę gdzie znajduje się słynna na cały świat figura Jezusa a drugi chyba najcenniejszy to bilety na Sambodrom na drugi dzień karnawału. Wybieramy się na niego razem  ciocią Sonią niesamowicie zakręcona kobietą. Wizytę na Sambodromie ciężko opisać i do czegokolwiek przyrównać. To jedno z wyjątkowych przeżyć i chyba najlepiej skwitują to słowa Maria który po wszystkim powiedział – stojąc na Sambodromie po raz pierwszy zrobiło mi się smutno, że to już koniec, że już nie będziemy jechać dalej… choć od długiego czasu każdy tak marzył by już wrócić do domu… Po imprezie zachodzimy do cioci Soni na śniadanie a o tym jak niezwykła jest to kobieta może świadczyć lista jej znajomych w telefonie. A widnieją na niej m.in. Ronaldinho, Romario czy Ronaldo, którego jak sama mówi wychowywała bo są z tej samej dzielnicy…

W końcu przychodzi czas kiedy po raz ostatni zarzucamy plecaki, dziękujemy księżą jeszcze raz za pomoc i taksówką jedziemy na lotnisko. Ostatnie spojrzenie na Rio a potem już tylko lot. Najpierw Salvador, potem Frankfurt a na koniec Wrocław. Teraz każdy rozjeżdża się w swoją stronę, każdy jedzie do domu by zrobić niespodziankę i krzyknąć głośno wchodząc do domu – Mamuś wróciłem…!!!

Machu Picchu + Rajd Dakar = Peru

Posted in Bez kategorii on 24 kwietnia, 2012 by wstronemarzen

Powoli kończy się przygoda z Boliwią a chłopaki ( Milan i Karlheinz) odwożą nas na granicę z Peru. Oni mają trochę inne plany więc to moment by po raz ostatni się rozstać. Miejmy nadzieję że jeszcze kiedyś się spotkamy, ale już na europejskim lądzie – chłopakami mają nas odwiedzić jak już będą wracać do domu, mamy też zaproszenia do Chomutova w Czechach i Cape Town w RPA. Na pewno kiedyś z nich skorzystamy. Tym czasem docieramy pod Titicaca. Hehe ale błękitna woda, a przecież to jezioro leży ponad 4tys m n.p.m. Widok super, szczególnie kiedy wchodzimy na pobliskie wzgórze, co potem okazuje się robić nam małe problemy bo to strefa militarna, lecz na szczęście wszystko kończy się dla nas dobrze. Tutaj też łapiemy jednego z dziwniejszych stopów podczas całej podróży. Zatrzymuję się bowiem kobieta jadąca taksówką lecz że przed nią jeszcze jakieś 100km to chce nam pomóc i nas zabrać dalej. Kierowca nie bardzo się godzi i chce jakąś dopłatę lecz ta stawia twarde warunki – albo jedziemy wszyscy albo ona zmienia taksówkę. Mężczyzna godzi się i już po chwili znów jesteśmy w drodze.

Pierwszym celem staje się Cusco skąd chcemy udać się na Machu Picchu. Docieramy tam kilkoma stopami co zajmuje nam ok. 3-4 dni. Po drodze podróżujemy przez cudowne góry, aż w końcu jednym z tirów docieramy do Cusco, gdzie jesteśmy o 23.00. Wizytę w mieście zaczynamy od pójścia na stację benzynową po wodę, gdzie spotykamy trójkę mocno nawianych mężczyzn. Jeden z nich jak słyszy skąd jesteśmy i jak podróżujemy za wszelką cenę chce nam pomóc i już po chwili wykonuje jakieś telefony. Okazuję się że za jakieś 5 min przyjeżdża po nas coś w rodzaju straży miejskiej, po czym wskakujemy na pakę pick-upa i ruszamy na sygnale przez całe miasto do jednostki straży pożarnej. Tam dostajemy własne łóżka, ciepłą herbatę i gorący prysznic. Z rana do jednostki wpada Johny Walker czyli szef jednostki z którym nie sposób się nudzić. To dzięki niemu nasz pobyt w Cusco jest o wiele łatwiejszy a za okazaną pomoc będziemy dziękować mu zawsze. To śmieszne ale w Peru złapaliśmy już na stopa karetkę, straż pożarną i policję, kto by pomyślał.

Z Cusco (zostawiając zbędne rzeczy u strażaków) ruszamy na Machu Picchu. Nie stać nas jednak na drogi pociąg toteż udajemy się tam tubylczą tańszą drogą. Oszczędzamy w ten sposób jakieś 80% pieniędzy które musielibyśmy wydać. Najpierw jedziemy 8h autobusem pokonując piękne góry i wiele przełęczy które dostarczają nam cudownych widoków. Gdy docieramy do Santa Maria już w nocy razem z dwoma Kolumbijkami bierzemy taxi do Santa Teresa co oznacza godzinną jazdę po jednej z najniebezpieczniejszych dróg w Peru. Czasem droga jest tak wąska że nie mieści się nasze auto a przepaść w dół to dobry kilometr. My jednak szczęśliwie docieramy do Santa Teresa gdzie z rana ruszamy kolejnym busikiem do hydroelektrowni. Stąd 10km marszu wzdłuż torów do Aquas Calientes, czyli miasta u stóp Machu Picchu. Stąd zostaje nam 1789 schodów do szczytu wysiłek spory lecz widok u góry wynagradza wszystko. Wow – mówiliśmy jak zobaczyliśmy Taj Mahal, Ha Long Bay, Petronas Twin Towers, Uluru, Tongariro, Fiord Milford, Torres del Paine czy Los Glacieres i wiele, wiele innych. Jednak to chyba Machu Picchu jest jednym z tych miejsc które zrobiło największe wrażenie. Spędzamy tam z 4-5h i nie możemy się nadziwić precyzji, pomysłu a przede wszystkim miejsca w którym zostało stworzone to cudowne miasteczko. Biorąc pod uwagę kiedy to się stało można stwierdzić jednogłośnie że to arcydzieło jakich mało na świecie. Stąd udajemy się w drogę powrotną a przed nami kolejne 10km marszu, kolejne busy i autobusy aż docieramy ponownie do Cusco.

Teraz ruszamy do Nazca, pokonując kolejnymi stopami cudowne góry, których widok sprawia że jesteśmy iście zakochani w Peru. Do Nazca docieramy 12 stycznia, a więc w dzień 26 urodzin Maria, które wyprawiamy na jednej ze stacji benzynowych na której oczywiście śpimy. Rano łapiemy kolejnego super stopa z którym udajemy się zobaczyć Dakar. I tu zaczyna się chyba największa przygoda 502 dni jakie spędziliśmy na wyprawie dookoła świata.

Zacznijmy jednak od początku. Najpierw cały dzień podziwiamy metę w Nazca a w zasadzie wszystkich którzy do niej docierają biorąc udział w rajdzie Dakar 2012. Cały dzień magicznych wrażeń, motory, quady, auta, ciężarówki… kurz, pot, tysiące ludzie i walka do ostatniego centymetra. Trzeba tu być, trzeba to zobaczyć żeby zrozumieć choć 10% tych emocji, tego jak łatwo uzależnić się od tego całego szaleństwa. Wieczorem wystajemy pod bramą wjazdową do serwis parku i czekamy na jakiś Polaków. Jednak jedyni co się pojawiają są dość dużymi burakami (przepraszamy za słownictwo ale to najtrafniej opisuje ich zachowanie) a w dodatku jeszcze w dość nie miłych słowach wypowiadają się na temat Orlen Team. Teraz gdy znikają gdzieś za bramą bez słowa pożegnania w naszych głowach pojawia się dość spory mętlik. Bo właśnie Orlen Team to miała być grupa na której pomoc najbardziej chcieliśmy liczyć. No ale nie ma co załamywać rąk tylko trzeba osobiście się przekonać jak jest naprawdę. Gdy już powoli tracimy nadzieję na spotkanie kolejnych polskich twarzy, Mario postanawia zrobić rundkę wokół całego parku serwisowego. I tak nie ma go ok. 1,5h po czym wraca obładowany podarunkami…

– opis 1,5h Maria wędrówki;)
Idę sobie wzdłuż płotu, i gdy w końcu doszedłem do jego końca miałem już zawrócić, lecz coś mnie podkusiło żeby zrobić pełne kółko. I tak zupełnie po przeciwnej stronie ogrodzenia (patrząc w kierunku wejścia ) natrafiłem na Orlen Team. Podszedłem do płotu i widząc jakąś postać zagadałem po Polsku. Trafiło jak się później okazało na Idziego, a po chwili rozmawiałem już z nieco większą ekipą. Od słowa do słowa i tak powoli streszczałem jak się tu znaleźliśmy. To niesamowite bo ludzie z drugiej strony płotu okazali się niezwykle pozytywnymi osobami. Zupełne przeciwieństwo tego co opowiadali „buraki” przed głównym wejściem. Po ok. 1h rozmowy dostałem karton jedzenia po czym ruszyłem do chłopaków. Tomek z Wojtkiem widząc Maria już z daleka wiedzieli że coś wykombinował bo ledwo szedł z tym całym obłożeniem, a gdy tylko sprzedał im całą historię czym prędzej cała ekipa przeniosła się pod płot tuż obok Orlen Team.

Tam rozpoczęły się jeszcze długie rozmowy, a my otrzymaliśmy sporo przepysznego jedzenia. To niesamowite bo z drugiej strony płotu stali ludzi których ogłada się w TV i o których czyta się w gazetach a oni traktowali nas jakbyśmy znali się od lat. Po wszystkim już późno w nocy aż ciężko było zasnąć… strach był że jak się obudzimy to po prostu ten sen pryśnie…

Z rana oczywiście dostaliśmy pyszne śniadanie, oczywiście zza płotu. Na starcie miała miejsce kolejna śmieszna sytuacja. Widząc Krzysztofa Hołowczyca jakieś 50m za płotem chcieliśmy wejść do niego i przywitać się. Jednak wszystko uniemożliwiał nam natrętny organizator – Francuz, który nie pozwolił na to. Tym większe było jego zdziwienie kiedy 5min przed startem Hołowczyc sam do nas podszedł i zaczął z nami rozmawiać. Gdy usłyszał w jaki sposób tu dotarliśmy i jak długo już podróżujemy skwitował to głośnym o kurw….;)

Minął start a my musieliśmy się dostać na metę do Pisco by móc dalej podróżować z Dakarem. Udało się to łapiąc na stopa jeden z prywatnych argentyńskich teamów. W Pisco znów trafiliśmy na naszych, spędzając czas na długiej rozmowie z Sebastianem i Wojtkiem. Wieczorem w naszych głowach zrodził się pomysł pojechania już dziś do Limy by jutro być pewnym że zdążymy na finał. Znaleźliśmy nawet ludzi którzy zabiorą nas stopem po czym poszliśmy oznajmić to chłopakom z Orlen Team. Stojąc przy płocie próbowaliśmy zwrócić na siebie uwagę co po pewnym czasie przyniosło efekt i podszedł do nas Seba. Zanim jednak zdążyliśmy zacząć mówić że jedziemy do Limy, Seba oznajmił że pozbierał wejściówki i zaraz busem wwiezie nas do parku serwisowego. Te słowa były jak gorąca herbata w gardle, a my już nie mieliśmy siły odezwać się ani słowem, tylko szczęśliwi jak ojciec któremu właśnie urodził się syn w podskokach pognaliśmy do bramy wejściowej. 5 min później już siedzimy w białym busie i wiozącym nas do wioski serwisowej.

Od tego momentu dzieje się tyle że emocji jakie temu towarzyszyły nie da się opisać w żaden sposób. Kulminacyjnym momentem wieczoru jest wspólna kolacja. Krzysztof Hołowczyc, Beata Sadowska, czy Tomasz Karolak, to chyba osoby których nie trzeba nikomu przedstawiać, lecz trzeba jeszcze wspomnieć o innych postaciach których zdjęcia może i nie pojawiają się na pierwszych stronach gazet i telewizyjnym ekranie, których nazwiska są dość anonimowe, lecz którzy są niezwykle pozytywnymi ludźmi, i którzy robią niesamowite rzeczy, dzięki czemu my możemy oglądać i cieszyć się tą całą imprezą. Sabina, Sebek, Wojtek, Siwy, Zbylek, Sławek, Maciek, i wielu, wielu innych o których zawsze będziemy pamiętać. Nie sposób ich wszystkich wymienić ale my zawsze będziemy o nich pamiętać. Jeszcze raz wszystkim za wszystko bardzo, bardzo dziękujemy!!! Oprócz całej polskiej ekipy na kolacji kręcą się takie postacie jak m.in. Luc Alphand, który nawet zrobił sobie z nami zdjęcia – no w sumie to my z nim;p Oprócz wieczornej kolacji w magicznym składzie mieliśmy również okazję zamienić kilka słów z Adamem Małyszem, do którego udaliśmy się z jego managerem Wojtkiem. Nawet nie wiecie co się czuje jak Małysz wita Cię słowami a ja tych chłopaków już widziałem i słyszałem o nich – nogi same się uginają;) Po kolacji posiedzieliśmy jeszcze trochę z chłopakami przy winku, aż w końcu przyszedł czas na spanie bo pobudka o 4.00 to mimo wszystko mała przyjemność nawet jak na wioskę dakarową…

Z rana pakujemy się i ruszamy łapać stopa do Limy. Jakież to zdziwienie widnieje na twarzy francuza który dzień wcześniej nie pozwolił nam wejść stopom za bramę a dziś widzi jak o 5.00 wychodzimy z parku serwisowego z wielkimi plecakami. Teraz łapiemy stopa co śmieszne tego samego co dzień wcześniej. Z tym argentyńskim teamem jedziemy do samej mety w Limie, a już jakieś 30km przed miastem autostrada zostaje zamknięta dla ruchu publicznego i poruszają się nią tylko samochody teamów dakarowych. Tysiące ludzi wiwatujących przy drodze, setki chcących Cię dotknąć na stacjach benzynowych. Pozujemy do zdjęć, dostajemy reklamówki jedzenia a nawet rozdajemy autografy. Jadąc przedmieściami machamy jak Papież do wiwatującego tłumy a ludzie płaczą, skaczą i krzyczą jakby zobaczyli Boga… uczucie jest wręcz niesamowite a takie chwile w życiu już pewnie się nie przytrafią.

W Limie znajdujemy tani hostel po czym udajemy się na finał, zakończenie wyścigu i wręczenie nagród. W mieście zostajemy jeszcze kolejne 6 dni. Czas spędzamy z ekipa z Orlen Teamu a ciekawych przygód podczas tych dni jest pod dostatkiem. W Sheratonie w których mieszka cała ekipa czujemy się powoli jak u siebie w domu. Pewnego dnia przytrafia nam się a dokładnie Mariowi dość przykra sytuacja, a mianowicie skradziono mu paszport. Jednak dwugodzinna akcja poszukiwawcza w stylu Rutkowskiego, przynosi efekt i skradzione dokumenty udaje się odzyskać mimo że jest środek nocy. W końcu opuszczamy Limę lecz zabieramy stąd setki niezapomnianych wspomnień. Teraz udajemy się do Ekwadoru, teraz to już naprawdę ostatnia prosto do Rio, ostatnia prosta do domu…

P.S.

Oprócz swoich zdjęć zamieszczamy jeszcze link do galerii Sebastiana Sokala. Znajdziecie tu niesamowite ujęcia dakarowych zmagań, często od kuchennej strony. Nie mieliśmy serca wybrać kilka więc po prostu zobaczcie wszystkie.

Dakar zdjęcia (kliknij)

W pustynnej rzeczywistości…

Posted in Bez kategorii on 12 kwietnia, 2012 by wstronemarzen

Minęły święta, czyli chyba najgorszy okres podczas takiej podróży. Te jednak były całkiem miłe, takie w których tęsknota za domem odeszła, gdzieś na drugi plan. Wiadomo że myślami byliśmy przy wigilijnym stole, gdzieś w rodzinnej Polsce, lecz mimo to udało się wesoło spędzić czas w towarzystwie Karlheinza i Milana. Teraz inna trudna decyzja, czas rozstać się z chłopakami, życzyć szczęścia w dalszej podróży i samemu ruszać na północ, w kierunku wskazującym tabliczkę z napisem dom…

I tak trafiamy do Santiago, bagaże zostawiamy w przechowalni a sami lecimy zobaczyć miasto, które ze względu na drugi dzień świąt jest dość opustoszałe, ale chyba jak na razie najładniejsze w jakim mieliśmy okazję być. Potem jakimiś autobusami miejskimi wydostajemy się gdzieś na obwodnicę, gdzie na jakimś gruzowisku rozbijamy namiot. Teraz przez kolejne dni rozpocznie się walka z czasem, w końcu spieszymy się na Dakar. Stop mimo wielkich oczekiwań znów zaczyna dawać na się we znaki kiedy po kilka godzin spędzamy przy drodze. Udaje się jednak trafić wujka Sama, który swoim tirem zabiera nas kolejne 800km do samej Calamy. To jeden ze stopów który pamięta się do końca życia i to nie tylko ze względu na odległość ale przede wszystkim na kierowcę. Nie dość że jeszcze tego samego dnia zabiera nas na pyszną kolację to załatwia również nocleg. Wujek Sam wiezie kilka pick – upów na naczepie toteż na noc otwiera każdemu po jednym z nich i można powiedzieć że noc spędzamy po dachem, a jakby tego było mało, z rana czeka nas pyszne śniadanie po którym ruszamy do celu. W Calamie udajemy się na spore zakupy po czym jedziemy zobaczyć Atacame. Docieramy do San Pedro de Atacama skąd po ponad godzinnym marszu meldujemy się na początku tej sławnej pustyni. Spędzamy tam jednak tylko jakieś pół godzinki po czym musimy wracać do miasteczka skąd mamy już umówiony transport powrotny do Calamy. Po drodze nasz kierowca zabiera nas jeszcze w jedno miejsce by pokazać nam pola, gdzie przechowywane są miny przeciwko Boliwii w razie ataku. Po dotarciu do miasta rozbijamy się nad rzeką.

Z rana czeka nas mała niespodzianka a mianowicie przekonujemy się, że w miejscu gdzie spaliśmy a gdzie teraz jemy śniadanie kręcą się… skorpiony. Co prawda na początku podróży latający komar wywoływał panikę przed malarią, jednak po prawie 14 miesiącach nawet chodzący pod nogami skorpion nie robi już wielkiego wrażenia… chyba nabraliśmy do tego wszystkiego ogromnego dystansu…

Po śniadaniu ruszamy na drogę gdzie łapiemy kilka krótkich stopów aż w końcu lądujemy na środku pustyni… Owszem kilka kilometrów w oddali widać budynki kopalni ale marsz do nich to by była ostateczność. W miejscu tym spędzamy 2 dni. No niestety złapać stopa w miejscu gdzie przejeżdża jedno auto na 2h i to z reguły przeładowane nie jest łatwo. Czas między oczekiwaniem na samochody spędzamy na różnych zajęciach m.in. grając w karty czy bule znalezionymi kamieniami. Gdy pierwszy dzień łapania stopa nie przynosi efektu postanawiamy spędzić noc w jaskini, którą Mario znalazł gdzieś w pobliski kanionie. Tomek wycina trochę trzciny i ostrej trawy którą wyścielamy podkład pod spanie. Problem robi się gdy kończy nam się gaz, gdyż wtedy zostajemy bez możliwości jedzenia, którego i tak w ostatnim czasie jemy nie wiele… Brak jakiegokolwiek drewna sprawia że kolejny dzień stawia przed nami nie lada wyzwanie. Albo się stąd wydostaniemy albo zaczniemy głodować… Z rana z pomocą przychodzi mała budka z Bozią w środku. Tutaj ludzie zostawiają dary głównie w postaci pieniędzy lub słodyczy. I z tych drugich po kilkunastu godzinach bez jedzenia postanawiamy skorzystać. Może nie jest to godne pochwały ale nie mając pewności kiedy będzie dane nam kolejny raz zjeść a czując wielki głód ulegamy pokusie…

Kilka godzin jeszcze mija, kilka aut przejeżdża aż w końcu zabiera nas ktoś o kolejne 50km dalej. Teraz jesteśmy już zaledwie 50km od granicy z Boliwią lecz w ciąż nie wiadomo czy uda nam się tam dziś dotrzeć a przecież mamy sylwester więc przydałby się chociaż szampan… Tutaj udaje się znaleźć trochę starych połamanych palet i krzeseł, i robiąc z felgi kuchenkę gotujemy ryż by w końcu zaspokoić głód. Gdy nawet jeszcze nie zdążymy siąść do jedzenia udaje się zatrzymać ludzi którzy zabierają nas na granice… w ten sposób chyba uda się spędzić sylwestra w Boliwii…

Trochę formalności na granicach i to że odległość między nimi to z 5km które trzeba pokonać pieszo sprawiają że ostatecznie do Boliwii wkraczamy 10min przed zamknięciem szlabanu. Teraz na granicę zajeżdża ostatnie auto. Pytamy dokąd jedzie – na co kierowca odpowiada że do San Juan. To podobno 2h drogi przez pustynie. Nazwa nie wiele nam mówi więc gdy słyszymy pozytywną odpowiedz na pytanie odnośnie sklepu nie zastanawiając się długo wskakujemy na pakę i ruszamy w drogę. Po drodze oglądamy piękny zachód słońca i prawie ulegamy groźnemu wypadkowi jednak na szczęście wszystko kończy się dobrze. Na miejscu kupujemy trochę jedzenia i napojów „świątecznych” mimo że w miasteczku nie ma już prądu a w sklepie starsza babcia obsługuje nas ze świeczką w ręce. Noc sylwestrową spędzamy w murowanej budce telefonicznej ale trzeba przyznać że jak na miasteczko na pustyni to fajerwerków może pozazdrościć im nawet Bangkok.

Następnego dnia odwiedzamy pobliski zabytkowy cmentarz po czym udajemy się stopem do Colcha K. Po tej przejażdżce przekonujemy się że niestety ale w Boliwii stopem nie pojeździmy. W Colcha K trafiamy na 3 dniowy festyn podczas którego nie zależnie od płci i wieku cała wioska imprezuje totalnie napita. My spędzamy tutaj dwie noce śpiąc m.in. w starym rozwalonym autobusie za nocleg w którym jedna babcia chce od nas nawet pieniądze ale oczywiście na jej chęciach się kończy. W końcu udaje się nam wydostać autobusem do Uyuni, do którego podróżujemy przez salar pokonując kolejne km pustynią która ze względu na porę deszczową pokryta jest wodą a ta czasem sięga ponad koła autobusu. Podróż jest zarówno bogata w piękne widoki jak i trochę emocji. W miasteczku spędzamy dwa dni rozbijając namiot gdzieś na obrzeżach. Podczas całego pobytu zwiedzamy m.in. cmentarzysko pociągów (które ma swój własny plac zabaw) a także wybieramy się na salar gdzie udaje nam się pooglądać trochę flamingów. Nie obchodzi się też bez spotkań ze skorpionami…

Stąd udajemy się do La Paz, które jest chyba najpiękniej położonym miastem w Ameryce Południowej. Rozciąga się na kilku wzgórzach co daje niesamowity widok. Tutaj totalnie przez przypadek znów trafiamy na Milana i Karlheinza z którymi ponownie przez kolejne 4 dni wspólnie podróżujemy. Udaje się w tym czasie przejechać drogą uznawaną za najniebezpieczniejszą na świecie. Wiedzie on przez góry właśnie do stolicy Boliwii – La Paz. O tym że coś w tych opowieściach jest świadczyć może fakt iż w trakcie jazdy trafiamy na ekipy szukające wraku auta który według ustaleń spadł w przepaść jakieś 4 dni wcześniej. My szczęśliwie docieramy do jej końca po czym razem z chłopakami przekraczamy jeszcze granicę do Peru. Tutaj ze względu na różnicę planów jesteśmy zmuszeni po raz kolejny się rozdzielić i to już jak się okaże po raz ostatni. Jeszcze raz dziękujemy za wspólną podróż i pomoc jaką otrzymaliśmy. Teraz na obrzeżach jeziora Titicaca w głowach mamy tylko jeden plan – zdążyć do Nazca na 13 etap rajdu Dakar 2012….

Torres del Paine, Glacier Perito Moreno i Fitz Roy czyli skarby Patagoni…

Posted in Bez kategorii on 6 kwietnia, 2012 by wstronemarzen

No i wylądowaliśmy w Puerto Natales czyli na południowym skrawku chilijskiej ziemi 😉 Dostajemy się tam dość sprawnie łapiąc kolejne fajne stopy. Na miejsce docieramy już o zmroku więc rozglądamy się za jakimś fajnym miejscem na namiot. Dwa płoty sforsowane, kawałek polanki za jakąś stodołą jak dla nas miejsce idealne, a więc czym prędzej rozbijamy namiot i spać bo jutro czeka nas intensywny dzień. Z rana pobudka w blasku słońca więc nie jest źle. Mario z Tomkiem ruszają do miasta szukać jakiejś przechowalni bagażu żeby Park Narodowy Torres del Paine zwiedzić swobodnie. Gdy nic nie udaje im się znaleźć wracając zachodzą na stację gdzie próbują dogadać się z chłopakami tam pracującymi, co ze względu na barierę językową nie jest łatwe. Wtedy na stacje zajeżdża wypasiona toyota land cruiser, a w niej Milan z Czech i Karlheinz z RPA. Milan jak tylko dowiaduje się że jesteśmy z Polski wita nas głośnym okrzykiem „cześć bracia”. I tak zaczyna się nasza kolejna przygoda a zarazem fajna przyjaźń z ludźmi których podróże staną się dla nas niedoścignionym wzorem do naśladowania. Chłopaki postanawiają zabrać nas ze sobą i tak od tej pory będzie razem podróżować przez kolejne 10dni, przez kolejne 2,5tys km… To dzięki nim uda nam się w wyjątkowy sposób zwiedzić Torres del Paine, Glaciera Perito Moreno czy Fitz Roya. Bez auta zobaczenie niektórych z tych miejsc byłoby bardzo trudne już nie mówiąc o przemieszczaniu się między nimi.

Zaczynamy zatem od Torres del Paine. Najpierw odwiedzamy park od strony zachodniej by następnie udać się w miejsce skąd startuje się na trekking na Torres del Paine. Tam postanawiamy spędzić noc. Chłopaki w aucie my w parku, na campingu umawiając się że rano koło 11.00 wspólnie ruszamy dalej. Jeszcze tego samego dnia po 2,5h godzinach marszu udaje się dotrzeć na Mirador Las Torres, lecz podobno dopiero w blasku wschodzącego słońca widać magię tych skał. A zatem budziki nastawione na 4.00 i można iść spać. Pobudka o tej porze to jak wyjście z kina po 10 minutach trwania najlepszego filmu roku, jednak czego nie robi się dla cudownych widoków. Jeszcze tylko 50min wspinaczki w ciemnościach i już można podziwiać magię skał która pozwala określić to miejsce mianem jednego z najlepszych w jakich było dane nam być. Cała zabawa trwa około godziny a sam pomarańcz na skałach pojawia się na ok. 20min ale i tak warto było wstać tak wcześnie. Po wszystkim wracamy na camping gdzie zbieramy manatki i ruszamy w drogę powrotną do miejsca gdzie jesteśmy umówieni z chłopakami.

Kolejne miejsce jakie wspólnie odwiedzamy to Glacier Perito Moreno. Ten lodowiec każdego dnia przesuwa się o 2m do przodu po czym jego fragmenty odrywają się i z wielkim hukiem wpadają do wody. Widok – bajeczny, zważywszy na kolor szczelin lodowych, które przybierają iście błękitną barwę. Można też wykupić wycieczkę statkiem, na którym popija się whisky z lodem prosto z lodowca, jednak nas nie stać na takie zabawy. To miejsce jeszcze długo będzie nam się śnić po nocach. Kolejny lodowiec, w kolejnym kraju i kolejny totalnie różniący się od pozostałych ahhh ta Patagonia…

Na deser zostaje Fitz Roy. Trochę brakuje sił na to żeby wspinać się pod samą skałę więc z dogodnego miejsca na trasie robimy pamiątkowe zdjęcia. Tutaj też mamy po raz kolejny okazję poobserwować krążące na niebie kondory… ehh jak ogromne są te ptaki i z jaką gracją szybują… Noc spędzamy w małym miasteczku tuż u podnóży góry – El Chalten rozbijając namiot gdzieś nad rzeką…

Teraz wspólnie z naszymi przyjaciółmi ruszamy do Chile by tam razem spędzić święta Bożego Narodzenia. Po drodze która trwa kilka dni śpimy na busz campingach, ulubionej formie spędzania nocy przez Milana, jadąc rutą 40 i odwiedzając fajne miejsca m.in. drugi raz trafiamy do Bariloche. Po drodze spotykamy też Magdę i Krzyśka, którzy autem sprowadzonym z Polski przemierzają sporą część Ameryki Południowej. Bardzo pozytywni ludzie, tak samo zakręceni jak my (p.s. mam nadzieję że uda się teraz spotkać w Polsce 😉 ). Z chłopakami docieramy do Mendozy skąd przez przełęcz w pobliżu Aconcaguy (która mamy możliwość podziwiać) udajemy się do Chile, ostatni raz podczas tej podróży żegnając się z Argentyną. Teraz udajemy się do Valparaiso oddalone ok. 100km od Santiago, nadmorskie miasteczko, gdzie na cichym campingu postanawiamy spędzić Święta Bożego Narodzenia. Będą to jednak wyjątkowo inne święta bo zamiast postnych potraw pojawi się 5kg różnego rodzaju mięsa, pięknie upieczonego na grillu. Cóż poszcząc przez większość podróży możemy w święta jako w nagrodę udobruchać nasze brzuszki…

Ponownie w Argentynie…

Posted in Bez kategorii on 27 marca, 2012 by wstronemarzen

I tak po krótkim, ale jakże treściwym i pełnym fajnych przeżyć pobycie w sercu Ameryki Południowej bo tak często nazywany jest Paragwaj po raz kolejny trafiamy do Argentyny. To już nasz trzeci wjazd do tego kraju ale mogę z góry zapewnić że, na pewno nie ostatni. W paszporcie przybywają kolejne pieczątki a celnik na granicy słysząc skąd jesteśmy i co robimy zaczyna nas uczyć jak to nazywa podstaw hiszpańskiego lecz są to słowa mało nadające się do publikacji za to cała sytuacja jest bardzo wesoła. My oczywiście w międzyczasie próbujemy złapać jakiegoś stopa a że leje okrutnie sprawa nie wydaję się wcale taka prosta. Wtedy przychodzi czas na kolejną garść szczęścia i nawet nie mamy czasu dokończyć rozmowy z celnikiem kiedy para niemiecka (na stałe mieszkająca w Paragwaju) zabiera nas pierwsze 200km. Później trafiają się lepsze i cięższe dni, ale cel jest prosty dostać się do Cordoby. Zajmuje nam to 4 dni a w tym czasie przytrafia się kilka wesołych stopów i nocek pod namiotem to gdzieś na stacji, to gdzieś przy drodze. Stopy też różne ale szczególnie dwa warte odnotowania. Jednym z nich zabiera nas młody chłopak, który przez blisko 500km ryzykuje sporym mandatem gdyż na drodze aż roi się od policji a nas zdecydowanie nadmiar w aucie do tego Tomek schowany gdzieś na pace. My jednak szczęśliwie docieramy do celu, choć podczas jednej z kontroli jest naprawdę gorąco. Później łapiemy kolejny niezwykły stop po którym dwa telefony pewnego młodego kierowcy do swoich bratanków sprawiają, że w Cordobie nie tylko mamy nocleg ale zostajemy tam nawet tydzień przy tym dobrze się bawiąc.

Ogólnie trafiamy do domu dwóch braci, niezwykle pozytywnych chłopaków, którzy oprócz tego że studiują to zajmują się ogrodnictwem bo jak inaczej nazwać opieką nad pięknymi „Marysiami”, ale bez obaw tutaj to normalne a do niedawna jeszcze zupełnie legalne. Mają fajną paczkę znajomych z którymi trafiamy na kilka fajnych imprez. Jedną pod akademikami gdzie do 8.00 rano przy muzyce z wielkich kolumn, ustawionych gdzieś na dworze, zabawie i piciu wina nie ma granic. Do tego również kilka innych nieco bardziej kameralnych imprez pod czas których nie brakuje argentyńskich śpiewów oczywiście przy akompaniamencie czasem dziwnych instrumentów. Mamy okazję też skosztować pysznego Asado, niby zwykły grill lecz z niezwykłą ilość i różnorodnością mięsa jakie się na nim znajdują. Tutaj w Cordobie trafiamy też na Olgę i Marcina z którymi mamy okazję popiwkować w polskim stylu i powymieniać się własnymi doświadczeniami podróżniczymi (p.s. czekamy na Wasz powrót do kraju i spotkanie gdzieś na polskim gruncie). I tak mile i przyjemnie upływa nam czas w studenckiej Cordobie. Na koniec jeszcze przytrafia się wesoła historia ze szczurem który gdzieś z ulicy wbiegł nam do domu i wywołał przerażenie wśród Argentyńczyków, którzy gdzieś na krzesła pouciekali w popłochu. Wtedy do akcji wkracza trójka niezawodnych Polaków, którzy wyposażeni w miotły rozegrają jeden z lepszych hokejowych meczów w życiu i co najważniejsze po pięknym strzale Maria wygrają ze szczurem 1:0 a ten ostatni znów ląduje na ulicy…

W końcu ruszamy dalej. Znów wraca do łask autostop i choć czasem łatwiej a innym razem trudniej to dość sprawnie poruszamy się dalej a naszym kolejnym celem staje się Valle de la luna, czyli po prostu dolina księżycowa. Wydaje się, że dotrzeć tam autem to nie lada sztuka a co dopiero mówić o autostopie. Jednak nam, nie dość że ta sztuka się udaje, to jeszcze w błyskawicznym tempie. A do tego, żeby autostopowania nie było za mało samą dolinę zwiedzamy również… autostopem, którego łapiemy tuż przed bramą wjazdową na teren parku. Opcja taka wynika z faktu, iż cała trasa zwiedzania wynosi ok. 45km i auto to jedyny sposób by wszystko zobaczyć. W kolumnie jedzie 7 aut i to wszyscy którzy tego dnia odwiedzili to miejsce mimo że mamy niedzielę. Miejsce niezwykłe lecz nie dotarła tu jeszcze komercja, nie ma setek Chińczyków z aparatami, ale ze względu na swoją unikalność można być pewnym, że niedługo i tu wszystko się zmieni. Ten dzień jest w ogóle wyjątkowy bo autostop działa jak mało kiedy, a my po zwiedzaniu parku ruszamy dalej i pokonujemy kolejne kilometry docierając gdzieś pod Mendozę. Kolejne dni mijają równie szybko a my gdy tylko wpadamy na „Rute 40” czyli jedną z najpiękniejszych dróg jakimi w życiu mieliśmy okazję jechać, jesteśmy wniebowzięci widokami jakie tutaj zastajemy. Krajobrazy cudne a i przygód wiele, i tak we wesołej atmosferze docieramy do Bariloche, czyli miasta zabawy licealistów, którzy coś na wzór naszych studniówek właśnie tutaj przyjeżdżają by hucznie wejść w dorosłość. My spokojnie rozbijamy namiot gdzieś nad jeziorkiem, gdzie możemy podziwiać chilijski wulkan, który wybuchł jakieś pół roku wcześniej (tego zwiedzać nie zamierzamy ;p) jak również skosztować kąpieli w lodowatej wodzie. Jednak już po jednej nocce uciekamy dalej, gdzie spotykają nas małe niezbyt miłe niespodzianki. Związane są one z niewyasfaltowaniem odcinka dróg na rucie 40 co wiąże się z koniecznością przenosin na wschodnie wybrzeże Argentyny. Chcąc nie chcąc skoro już tak wypadło w głowie pojawia się nowy pomysł a mianowicie by udać się do Ushuaii, czyli najbardziej wysuniętego na południe miasta świata. Tytularnie mówią na koniec świata, co staje się naszym kolejnym celem.

Jednak zanim tam dotrzemy musi wydarzyć się jeszcze kilka ciekawych rzeczy. Po pierwsze któregoś dnia, gdy zbieramy się do rozbicia namiotu na jednej ze stacji benzynowych podjeżdża do nas pick-up a jego kierowca każe wskakiwać na pakę. Początkowo cała sytuacja wydaje się dość dziwna ale długo nie dajemy się prosić i już po chwili jedziemy jak się później okazuje do jednego z jego mieszkań, które dostajemy na noc a w dodatku on sam zaprasza nas na pyszna kolację (ponownie Asado) po czym następnego dnia odwozi 60km dalej (po drodze pokazując lwy morskie na plaży) do miejscowości gdzie podobno łatwiej złapać długie stopa, co rzeczywiście okazuje się prawdą. Tutaj zaczyna się kolejna historia a mianowicie podróż z Pablo. Ten niezwykły chilijski kierowca wielkiego trucka zabiera nas blisko 800km. Choć na początku spławia nas szybko to później sam zaprasza do swojej wielkiej maszyny (to największy tir jakim było dane nam jechać) gdzie miejsca mamy tyle co w salonie a cała atmosfera podróży jest na tyle wesoła że aż szkoda wysiadać. To z nim przekraczamy pierwszy raz najbardziej restrykcyjną granicę – chilijską, i to on przemyca nam zestaw jajek jako dostaliśmy od naszego ostatniego przyjaciela. My sami przemycamy ser żółty i kotlety schabowe gdzieś w Tomka plecaku, w pokrowcu na aparat, pod aparatem. Jest to o tyle dziwna sytuacja że nasza próba przemytu prawie zostaje udaremniona a jakby się tak stało czekałaby nas ogromna kara finansowa. Na nasze szczęście celnikom nie udaje się nic znaleźć, choć trzeba przyznać że są bardzo blisko celu. Po całej akcji Tomek w którego plecaku znajdowała się cała przemycana wałówa śmieje się, że przewożąc ser żółty i 3 kotlety czuł się, a zarazem bał, jakby przemycał tonę koki i skrzynkę broni. Na nasze szczęście wszystko kończy się po naszej myśli i pyszną kotlecianą kolację mamy okazję kosztować jeszcze tego samego dnia. Miejsce dość oryginalne bo Cieśnina Magellana przy której spędzamy jedną z nocek.

Następnego dnia mimo wielu kilometrów i tragicznego stanu dróg na Ziemi Ognistej, udaje nam się dotrzeć na koniec świata czyli do Ushuaii. Tutaj oczywiści aż bije komercją my jednak szybko wychodzimy z opresji i gdzieś na wzgórzu z widokiem na całe miasto rozbijamy namiot by następnie przy piwku i ognisku powspominać to co już za nami i pomyśleć o tym co jeszcze nas czeka. Noc tutaj zapada dopiero grubo po północy więc mamy okazję przeżyć najdłuższy dzień w swoim życiu. Z rana ruszamy zobaczyć co słychać ciekawego w samym miasteczku a największy uśmiech wywołuje u nas kierunkowskaz na Antarktydę, i nie ma w tym żadnej przesady bo w końcu to ostatni przystanek na lądzie a zaraz pierwszy w kierunku tego wspaniałego, lodowego kontynentu. Z Ushuaii ruszamy ponownie w kierunku Chile znów przez Cieśninę Magellana do Puerto Natales. Po drodze spędzamy noc na granicy, gdzie przygarnia nas pracownik obrony cywilnej i zamiast rozbijać namiot na wietrznej ziemi, możemy przespać się w ciepłym pokoju i to w dodatku na miękkich materacach. W Puerto Natales czeka nas kolejna dawka niesamowitych przeżyć i niesamowitych widoków, a co najważniejsza to właśnie tutaj poznamy kolejnych dwóch wielkich podróżników i niesamowitych przyjaciół, których przeżycia i cele w krótce staną się naszymi nowymi marzeniami…

Argentyński cud świata i paragwajska zabawa…

Posted in Bez kategorii on 14 marca, 2012 by wstronemarzen

Powrót do Argentyny nie jest łatwy. Już w Urugwaju podróż stopem szła jak przysłowiowa krew z nosa a teraz dopiero jest pod górkę. Szczególnie trudne są dni kiedy przy drodze spędzamy nawet po 9h. Niby nic w tym wyjątkowego gdyby nie fakt że przez ten cały czas nawet jedno auto nie chce się nam zatrzymać. Pierwszy dzień na argentyńskiej ziemi nie jest jeszcze taki zły. Udaje nam się złapać kilka stopów w tym dwa tiry co jest sporym sukcesem. Jeden z kierowców zabiera nas nawet do domu na pyszną kolację. Dramat zaczyna się drugiego dnia. Stopa łapać zaczynamy na dość dużej, ruchliwej drodze toteż już od początku jesteśmy pełni nadziei, że ruszymy dalej. Jednak gdy pierwsze 6h nie przynosi żadnych rezultatów postanawiamy przenieść się na stację która podobno znajduje się tylko 6km od miejsca w którym obecnie stoimy. Ok. 35 stopni Celcjusza w cieniu a my dodatkowo z 25kg na plecach maszerujemy nie 6km a 8km a gdy stacji dalej nie widać postanawiamy przystanąć. Gdy kolejne 3h nie przynoszą rezultatu na twarzach pojawia się zrezygnowanie. W pewnym momencie do przejeżdżającego busa zrywa się Mario a gdy jego kierowca pokazuje że skręca (przez najbliższe 100km nie ma zjazdu z tej autostrady) Mario pokazuje mu popularny środkowy palec. I choć nie jest to zachowanie godne pochwały to irytacja wobec kłamstwa kierowcy sięga zenitu. Co śmieszniejsze po minucie owe auto zajeżdża przed nas a kierowca z uśmiechem na twarzy zabiera nas kolejne 500km…

Teraz powoli wędrujemy w kierunku Iguazu Falls. Śpimy w namiocie, który rozbijamy gdzieś blisko drogi- żeby rano nie było daleko, gotujemy obiady (makaron z sosem) na naszej małej kuchence i usiłujemy łapać stopa co też nie jest sprawą najłatwiejszą. Jednak choćby po te 200km dzień po dniu zbliżamy się w kierunku wodospadów. Kiedy do celu brakuje nam jakieś 170km na stopa zabierają nas Dagmara i Dominik którzy podróżują wypożyczonym autem. Niesamowicie pozytywni ludzie z Wodzisławia Śląskiego, którzy w tym momencie wyczyniają nam ogromną przysługę, podwożąc do pierwszego z wielkich miejsc jakie mamy zamiar odwiedzić podczas naszej wizyty w Ameryce Południowej. Na miejscu znajdujemy jakiś camping gdzie ładujemy sprzęt (aparaty, telefony), bierzemy upragniony prysznic, jak również robimy małe pranie. Wieczorem zwiedzamy miasteczko – Puerto Iguazu i grillujemy oraz zajadamy się pieczonymi ziemniakamiJ

Na zwiedzanie wodospadów ruszamy z rana – plecaki zostawiamy na campingu a sami podjeżdżamy specjalnym autobusem obsługującym 10km trasę między miasteczkiem (Puerto Iguazu) a wodospadami. Na miejscu spędzamy ok. 4-5h. W tym czasie odwiedzamy wszystko co jest do zobaczenia. Wodospady są naprawdę niesamowite, ich ilość i różnorodność sprawiają, że to miejsce naprawdę nabiera wyjątkowego znaczenia. Finałem jest wizyta na Garganta del Diablo, gdzie prowadzi długa drewniana kładka. Stojąc nad samym gardłem wodospadu jest się ciągle moczonym przez pryskającą wodę a odgłos spadającej wody jest tak duży że utrudnia nawet zwykłą komunikację. Czas spędzony w parku jest niezwykłym przeżycie. Jedyny smutny akcent to awaria (po małym upadku) jednego z aparatów, który z powodu późniejszego braku profesjonalnego serwisu cannona zamiast zostać naprawiony zostanie jeszcze bardziej uszkodzony i już do końca podróży nasze przygody będą uwieczniane tylko z jednego aparatu co czasem ograniczy nasze możliwości robienia zdjęć. Wracając jednak do Puerto Iguazu to miasteczko to opuszczamy jeszcze tego samego dnia i miejskim autobusem, poprzez Foz do Iguazu w Brazylii przedostajemy się do Ciudad del Este w Paragwaju gdzie rozpoczynamy krótką przygodę z tym krajem.

Już na początku widać że miasteczko to nazywane najczarniejszym rynkiem Ameryki Południowej ma coś z tej nazwy w sobie. Przekraczamy granicę autobusem i nawet nikt nas nie zatrzymuje. Dopiero po naszej interwencji autobus staje a my musimy wrócić się jakieś 2km na przejście by uzyskać pieczątki które będą niezbędne by później opuścić ten kraj. Roi się tu od kantorów które przybierają dość oryginalną postać. A mianowicie dziesiątki starszych panów siedzących na krzesłach w każdym wolnym miejscu na ulicy. Sami na początku chcemy skorzystać z ich usług ale gdy tylko widząc, że jesteśmy turystami chcą nas oszukać o mały włos nie kończy się to czymś więcej niż tylko ostrą wymianą zdań. Gdy udaje się w końcu zrealizować to co chcemy w jednym z normalnych kantorów, udajemy się na wylotówkę by złapać jakiś stop do oddalonego o ok. 300km – Asuncion. Najpierw zamierzamy zrobić to jednym z podmiejskich busów ale gdy tylko znów chcą nas oszukać wysiadamy na pierwszej lepszej krzyżówce. Tutaj trochę zdezorientowani trafiamy na chłopaka który z dobroci serca wywozi nas autem na wylotówkę. Tam potrzebujemy zaledwie 5-10min by złapać stop i to od razu do stolicy czyli Asuncion…

Zabiera nas Javier który pod wpływem naszych opowieści bardzo nas polubił. Najpierw w stolicy załatwia nam tani hostel. Następnego dnia rano zabiera nas do jeden z największych gazet w Paragwaju, gdzie udzielamy wywiadu na specjalne życzenie jego znajomego. Jesteśmy kolejnymi Polakami po Janie Pawle II którzy mają okazję znaleźć się w tej dość popularnej paragwajskiej gazecie. Czas w Asuncion spędzamy głownie na zwiedzaniu stolicy jak również dobrych imprezach w hostelu gdzie nawiązujemy dobry kontakt z właścicielem i całą obsługą. Mamy okazję porozmawiać m.in. z Hugo Ozorio, którego ojciec grał w słynnej FC Barcelonie. Poznajemy też przyjaciela Javiera – z którego mieszkania na ostatnim piętrze w najwyższym budynku w stolicy, podziwiamy całe miasto z „lotu ptaka”. Z nimi również wybieramy się na mecz pomiędzy Cerro Asuncion i Olimpią Asuncion nazywane największymi derbami Paragwaju. Mecz oglądamy na stadionie narodowym i choć nie ma kompletu publiczności (jest ok. 35tys. fanów na 45tys. możliwych) to atmosfera jest naprawdę gorąca. Jedyne czego brakuje to bramek bo mecz kończy się bezbramkowym remisem. W stolicy mam też okazję jeść charakterystyczne paragwajskie danie jakim jest zupa paragwaja. Najzabawniejsze w tym wszystkim jest to że przybiera ona konsystencje stałą a mianowicie podawana jest w postaci placka co jednak nie zmienia faktu iż jest bardzo smaczna.

Z Asuncion ruszamy ponownie na granicę, i ponownie jest to w kierunku Argentyny. W ostatni dzień naszej wizyty mamy okazję przekonać się jak wygląda pora deszczowa w upalnym Paragwaju. Wody na ulicach jest tyle, że ciężko przejechać autem, my mamy jednak na tyle szczęścia, iż na granicę odwozi nas Javier, którego pomocy i przyjacielskiej postawy nie zapomnimy do końca życia…

Pierwsze kroki w Ameryce Południowej…

Posted in Bez kategorii on 7 marca, 2012 by wstronemarzen

Swoją przygodę w Ameryce Południowej zaczynamy od wizyty w Buenos Aires do którego docieramy po ponad 20h lotu samolotem. Pełni radości że znów w drodze już od początku zaczynamy walczyć z hiszpańskim kiedy to musimy się wydostać autobusem z lotniska do centrum. Już na pierwszy rzut oka widać, że za oknem bliżej do Europy niż do Azji. My zaczynamy od poszukiwań jakiegoś taniego hostelu co udaje się po jakiś dwóch godzinach. Może cena nie jest wymarzona ale na pewno najniższa w okolicy. Tutaj poznajemy Yulkę która pomaga nam się ogarnąć. Zdobywamy też najważniejsze dla nas hiszpańskie zwroty a mianowicie – dokąd jedziesz?, Czy możesz nas zabrać/podwieźć ? Czy tam gdzie jedziesz jest na drodze do…? to na razie powinno wystarczyć do tego aby łapać stopa. W Buenos Aires spędzamy dwa dni podczas których zwiedzamy to co najbardziej interesujące. Największe wrażenie robi na nas dzielnica La Boca w której oprócz wyjątkowo kolorowych domów, ciągłej zabawy na ulicach i w pubach można zobaczyć także stadion Boca Juniors – La Bombardiere. Zwiedzamy miasto nocą, jak również mamy okazję przejechać się metrem które jak wynika z naszych źródeł jest jednym z najstarszych na świecie. Z Buenos, autobusem ruszamy do Urugwaju a dokładnie do Montevideo.

Jedziemy nocą i gdyby nie przejście graniczne na którym celnicy są dość upierdliwi, to pewnie całą drogę przespalibyśmy dość spokojnie. Nad ranem jesteśmy już w stolicy Urugwaju, w którym spędzamy dokładnie tylko jeden dzień. Przeznaczamy go na zwiedzanie, w czasie którego oprócz rynku odwiedzamy też dzielnice portową. Miasto nie robi na nas jakiegoś szczególnego wrażenia, toteż popołudniu łapiemy busa na przedmieścia skąd rozpoczynamy autostop. Jak się okazuje nie jest to takie proste a długie stanie przy drodze kończy się zazwyczaj podwózką na kilka, kilkanaście kilometrów. No ale wierząc że to tylko dobrego złe początki ciułamy kolejne kilometry śpiąc w namiocie, który zazwyczaj rozbijamy gdzieś blisko drogi. Powoli poruszamy się w kierunku Coloni de Sacramento, która stała się naszym kolejnym celem.

Miasteczko położone jest tuż nad Rio Negro a jak sama nazwa mówi rzeka jest naprawdę czarna. Wpisane jest ono na światową listę UNESCO i trzeba przyznać że chyba całkiem słusznie bo panuje tam naprawdę miły, przyjazny klimat. Ciasne uliczki, piękne kwiaty, stare kamieniczki i auta a do tego pyszne jedzenie w malutkich knajpkach. My spróbowaliśmy chivito, w którym najpyszniejsza była specjalnie przyrządzona szynka. Spędziliśmy tutaj cały dzień po czym ruszyliśmy dalej. Udało nam się złapać stopa do miejscowości o nazwie Dolores w której podróżując na pace pick-upa staliśmy się nie lada atrakcją wśród setek ludzi piknikujących na rzeką. Stąd już nie daleko do granicy z Argentyną do której wracamy by udać się na Falls Iguazu. Zanim jeszcze jednak dotrzemy do Argentyny mamy okazję przejechać się Fordem MT z 1926 roku, którego oczywiście łapiemy na stopa. 17km pokonujemy w jakieś 40 min ale przyjemność z jazdy jest tak wielka że warto tutaj przetoczyć przysłowie „ szczęśliwi czasu nie liczą…”. Później nasz kierowca zaprasza nas do przydomowego muzeum w którym ma jeszcze kilkanaście takich samochodowych okazów i co najlepsze prawie wszystkie są na chodzi. Dla nas to nie lada gratka a szczególnie dla Tomka, który jak wiemy jest wielkim fanem motoryzacji. Teraz już ostatnia prosta do granicy na której oczywiście trafiamy cudowny zachód słońca, zresztą nie pierwszy w Urugwaju…